Data publikacji: 16 sierpnia 2019
Nie ma żadnej epidemii!
Na nurtujące wiele osób pytania dotyczące bakterii Klebsiella pneumoniae NDM odpowiada WŁODZIMIERZ JANISZEWSKI, lekarz specjalista epidemiolog, były wieloletni Wojewódzki Inspektor Sanitarno-Epidemiologiczny.
– Czym jest Klebsiella pneumoniae?
To bakteria, która występuje na Ziemi od zawsze, od kiedy powstał świat ożywiony, czyli nie tylko rośliny, zwierzęta, ludzie, ale także np. wirusy, czy bakterie. Została odkryta 130 lata temu, gdy człowiek zaczął używać mikroskopu. Można więc powiedzieć, że żyje z nami długo. Najpierw nie byliśmy tego świadomi, potem przy pomocy coraz nowocześniejszego sprzętu zaczęliśmy wyodrębniać poszczególne drobnoustroje, w tym również tę bakterię. Klebsiella pneumoniae bytuje zarówno wprzewodzie pokarmowym, jak i na skórze. Łatwo się więc przenosi. Przez bezpośrednie kontakty – uściski, dotyk, czy z powodu braku higieny np. podczas korzystania z toalety.
– Skąd się wzięła nazwa bakterii – New Delhi?
Nazwa wzięła się od pierwszego europejskiego pacjenta, u którego wykryto tę bakterię. Wcześniej leczył się w New Delhi. Władze Indii protestowały przeciwko temu, jednak bezskutecznie. Warto jednak wiedzieć, iż szczepów Klebsiell pneumoniae jest wiele i że tak naprawdę jej nosicielem może być każdy z nas. Jednak jeden z tych szczepów szczególnie zareagował na nadmiar antybiotyków i wytworzył specjalny antygen broniąc się przed nimi. I ten antygen nazywa się właśnie New Delhi metallo, a nie – jak błędnie się sądzi – sama bakteria. Antybiotyki są przecież obecne w naszym życiu od lat i to powszechnie. Tylko jedną trzecią produkowanych na całym świecie używa człowiek we własnej obronie, czyli w medycynie. Resztę używamy w weterynarii, hodowli, rolnictwie itd. Mamy więc antybiotyki również w wodzie, ziemi, pożywieniu… Bakterie musiały się więc zacząć bronić i stąd wytworzyły antygen.
– W szpitalu w Zielonej Górze wykryto do tej pory dzięki badaniom mikrobiologicznym Klebsiellę pneumoniae u ponad 20 osób. Czy można mówić o epidemii?
Absolutnie nie. W polskich szpitalach walczy się z nią od 2011 r., w Warszawie do tej pory odnotowano tysiące skolonizowanych lub zarażonych pacjentów. Walczy też z nią Kraków, Poznań i wiele innych ośrodków, nie mówiąc o tych w USA, czy krajach europejskich.
Nie można też mówić o zaniedbaniach ze strony personelu medycznego czy szpitala. Gdyby nie wykonywano badań przesiewowych, to nic by nie wykryto. Poza tym, ta bakteria była, jest i będzie… zarówno w środowisku codziennym, jak i szpitalnym. Sami ją „wyhodowaliśmy” z powodu nadmiernego używania antybiotyków. Sami jesteśmy winni tej sytuacji. Pacjenci mają zwyczaj brania, a niektórzy lekarze także przepisywania antybiotyków „na wszelki wypadek”. Niech każdy się zastanowi, czy nie zdarzyło mu się poprosić lekarza o przepisanie antybiotyku bez wskazań medycznych, w trosce o dziecko, czy starszego rodzica?
– Zielonogórscy pacjenci w większości przypadków byli skolonizowani bakterią New Delhi, czyli nosicielami. Tylko u dwóch pojawiły się objawy choroby. Czym różni się nosicielstwo od zakażenia?
Nosicielstwa się nie leczy, nie ma takiej potrzeby. Jest też bezobjawowe. Zdrowy człowiek najczęściej dekolonizuje bakterię, czyli ją zwalcza, w ciągu 7-8 miesięcy. Ważne, aby w tym czasie nie przyjmował antybiotyków, czy nie był poddawany innemu intensywnemu leczeniu. Oczywiście, nosicielstwo może przejść w zakażenie np. dróg oddechowych, czy moczowych, a nawet sepsę. Jednak na szczęście zdarza się to nieczęsto i najczęściej dotyczy osób starszych, a także tych z wyjątkowo obniżoną odpornością, przewlekle chorujących. Wtedy walka rzeczywiście jest trudna, bo bakteria jest odporna na większość antybiotyków.
– Wiele osób niepokoi fakt, że ze szpitala wypisywane są osoby o których wiadomo, że są skolonizowane bakterią.
– Niepotrzebnie, bo to normalna procedura. Przecież nosiciela nie można trzymać bez końca w szpitalu. Taka osoba musi jednak być świadoma swojego nosicielstwa, podobnie jak jej rodzina. Ważne jest tutaj nie tylko zachowanie szczególnej higieny, ale także świadomość i akceptacja tej sytuacji.
– W zielonogórskim szpitalu znacząco poszerzono krąg osób poddawanych badaniom mikrobiologicznym. Tylko od 7 sierpnia do dnia dzisiejszego, czyli w okresie gdy nie przyjmujemy planowo pacjentów, wykonaliśmy ich blisko 600. Od maja – tysiące. Niektórzy jednak twierdzą, że powinno się je robić standardowo np. wszystkim przyjmowanym do szpitala…
To jest nierealne, chociażby ze względów finansowych. Żaden szpital na świecie tego nie robi, nie ma ani takich wskazań, ani takiej potrzeby. Dlatego przede wszystkim powinno się badać pacjentów, którzy w ostatnich miesiącach przebywali w szpitalu, także np. pacjentów przyjmowanych z domów pomocy społecznej, czy zakładów opiekuńczo-leczniczych.
– Jedna z pracownic szpitala została z dzieckiem niemal przegoniona z placu zabaw przez innych rodziców, ponieważ wiedzieli, gdzie pracuje…
To bardzo przykre, bo tylko świadczy o tym, że wiedza społeczeństwa niestety nie jest zbyt duża, stąd obawy i strach. Przypomina mi to analogiczną sytuację sprzed prawie 30 lat, gdy do zielonogórskiego szpitala przywieziono pierwszego pacjenta z HIV. Wszyscy się go bali, nikt go nie dotykał, zachowywano takie środki ostrożności jak np. maseczki itd. Dziś wiedza na ten temat jest znacznie większa, choć na pewno nadal wiele osób nie rozróżnia HIV od AIDS. Podobnie jak w przypadku Klebsielli – nosicielstwa od zakażenia.
WŁODZIMIERZ JANISZEWSKI: lekarz specjalista epidemiolog, reumatolog, internista oraz specjalista anatomii patologicznej organizacji ochrony zdrowia. W latach 1987-2000 pracował w sanepidzie, przez 11 lat jako Wojewódzki Inspektor Sanitarno-Epidemiologiczny, dwa ostatnie lata jako dyrektor Oddziału Zamiejscowego w Zielonej Górze. Przez kilka ostatnich lat przewodniczący zespołu ds. zakażeń w szprotawskim szpitalu. Mimo emerytury czynny zawodowo, autor licznych (ponad 160) publikacji z zakresu medycyny i służby zdrowia.
fot. Mariusz Kapała GL